Mój nowotwór – czy coś mi dał?

 

Ostatnie półtora roku upłynęło mi pod znakiem choroby onkologicznej. Teraz jestem już zdrowa choć oczywiście nie mam pojęcia na jak długo. Oby na zawsze! 

Zastanawiam się jaki był ten czas i ze zdziwieniem odkrywam, że w sumie dobry. Dużo czasu spędziłam w domu na L-4, obejrzałam sporo zaległych seriali i mogłam do woli zajmować się śledzeniem informacji o wojnie. Dużo spałam, co u mnie dość rzadkie. Bliscy wyręczali mnie w wielu sprawach, którymi wcześniej zajmowałam się sama. Zaliczyłam kilka fajnych wyjazdów, w tym narty i Helsinki z uwagi na to, że w trakcie chemioterapii nie zaleca się kontaktu z nadmiarem słońca. Dużo gadałam przez telefon, sporo spotykałam się ze znajomymi, poznałam też co najmniej kilka fajnych kobiet (oczywiście pod gabinetami lekarskimi), byłam na szalonych tańcach. Kupiłam sobie parę niezłych ciuchów i uporządkowałam garderobę. No i dużo myślałam…

Nie będę ściemniać po diagnozie: guz piersi nowotworowy złośliwy początkowo myślałam głównie o śmierci i o tym, że moje dziecko jest za małe by stracić matkę. Przerażał mnie i paraliżował lęk, który widziałam w jego oczach. Serce mi pękało. Myślałam też o sobie. Mam 48 lat i to już koniec? A co z moimi planami, marzeniami? Złościłam się, buntowałam, próbowałam obrazić na świat i los, wypłakać się ale jakoś mi to nie wychodziło. Zastanawiałam się więc dalej – za co ta kara? Wspominałam wszystkie złe wybory w życiu, by się przekonać, czy zasłużyłam? Jako psycholog powiem książkowo – etap pierwszy i drugi: szok, zaprzeczanie i złość. 

            Początkowo wiele się działo. Potem czas zwolnił i zaczęła się chemioterapia. Próbowałam zawierania umów ze sobą: jak się postaram i ogólnie będę dzielna to znaczy, że wyjdę z tego. Specjalnie nie przynosiło to ulgi (kolejne etapy radzenia sobie: targowanie się i depresja). Czułam się coraz bardziej przygnębiona i któregoś dnia pewna drobna starsza pani w kolejce pod gabinetem onkologa powiedziała, że ona ma już drugi nawrót choroby i trzeba po prostu się leczyć i żyć dalej, bo innego życia nie będzie. Zaintrygowało mnie jej credo i … postanowiłam żyć dalej. Od razu zrobiło się łatwiej, normalniej. Zaczęłam lubić te spotkania i rozmowy w poczekalniach onkologii. Poczułam też, że jest jakiś luksus w tym, że gdy inni pracują, ja chodzę na kawę z nowymi koleżankami w przerwach między wizytami, radioterapią i badaniami. Jako psycholog wiem, że wówczas weszłam w ostatni etap radzenia sobie z chorobą – etap akceptacji.

Ale co się działo w moim życiu? Gdy chodziłam do pracy doświadczałam tam współczucia ale też widziałam, że niektórym jest trudniej, niż mi samej, rozmawiać o nowotworze. Starałam się nie epatować chorobą, interesować codziennymi sprawami i paradoksalnie przynosiło mi to ulgę. Czułam pewną ciągłość. Sprawy zawodowe toczyły się dalej, moja wiedza nadal była przydatna. Ludzie byli tacy sami i ja też, choć w peruce. 

No właśnie to  kolejny etap choroby. Jak to będzie bez włosów, brwi, rzęs? Jak to przeżyję jako kobieta. Nie chciałam czekać aż moje loki zaczną mi wypadać jeden po drugim więc poszłam do mojej ulubionej Pani Ani i kazałam ściąć je na łyso. Nie wyglądało to żle a do tego wzruszyłam się, jak usłyszałam „nic nie płaci, będzie płacić jak wyzdrowieje”. Początkowo miałam odwagę chodzić tak tylko po domu. Na zewnątrz miałam piękne peruki (długie, proste blondwłosy o jakich zawsze marzyłam) ale kiedy pewien wieczór skończył się szalonymi tańcami i w trakcie tanecznych wygibasów peruka spadła mi z głowy – odkryłam, że flirtującemu ze mną panu nic to nie zrobiło. Nadal mnie podrywał i chciał koniecznie numer telefonu aż mąż musiał interweniować:) Gdy zrobiło się ciepło zaczęłam więc paradować łysa po ulicach i okazało się, że to całkiem fajna fryzura, zwłaszcza z dużymi kołami w uszach. Do tej pory zresztą noszę jeża i jakoś trudno mi podjąć decyzję o ponownym zapuszczaniu, a  gdy czasem słyszę teksty w stylu: „ty Roxette„ to mi się to podoba, choć rozumiem, że niektóre moje koleżanki bolą takie teksty, bo nie był to ich wybór.

Generalnie w trakcie leczenia czułam się różnie, bywały słabe dni ale więcej dobrych. Brałam leki, wlewy, pilnowałam wizyt, badań i tyle. Więcej się tym nie zajmowałam. Nie siedziałam w internecie i nie stawiałam sobie diagnoz. Ograniczyłam się do słuchania lekarzy i innych pacjentek. W końcu dotrwałam do operacji. To był dla mnie najgorszy moment bo nie cierpię szpitali i nie mieć wpływu na to, jak będzie. Uznałam, że nie mam wyjścia – muszę! W szpitalu poznałam świetne dziewczyny – nasza przyjaźń trwa. I jakoś ten czas przeleciał pomiędzy badaniami, ukradkowymi wypadami na „fajka (tak!)” i nieustannymi „głupawkami”. Pewno tak łagodziłyśmy stres. Wszystkie chyba czułyśmy, że dość już zamartwiana się, choć każda mała swoje obawy. 

Potem rehabilitacja. Szło to słabo, bo nieustannie sączyła mi się chłonka spod pachy. Nie było to miłe ale przeżyłam. W końcu trafiłam na warsztaty psychologiczne – tak ja psycholog! Tam odkryłam, jak my kobiety jesteśmy różne w tej chorobie, ile lęków i bólu niesiemy w sobie, ale też ile w nas odwagi, determinacji, wiary i siły. Wszystkie koleżanki wydawałyście się mi wspaniałe, mądre i piękne w swojej walce o zdrowie i powrót do codzienności. Zakochałam się w Waszym buncie i akceptacji. Wybaczyłam sobie natychmiast wszystkie chwile zwątpienia, słabości, rozpaczy. Wszakże jesteśmy tylko ludźmi.

Teraz, patrząc już nieco z dystansu, wiem, że choroba nie tylko coś mi zabrała ale też trochę dała. Nauczyła mnie paru ważnych rzeczy: cierpliwości i pokory, nauczyła ufać i czekać, nauczyła też jak to jest być bezsilnym i słabym i jeszcze, jak to jest prosić o pomoc i ją przyjmować. To ostatnie to już zupełnie nie było moją mocną stroną. Ja – psycholog przecież muszę sobie radzić, tak samo jak ja – silna i dojrzała kobieta. A tu nagle odkryłam, że czasami nie muszę albo wręcz nie potrafię ale na szczęście wokół mnie jest mnóstwo życzliwych ludzi, którzy chętnie mi w tym pomogą. 

Ponadto dzięki chorobie przeprowadziłam kilka ważnych i trudnych rozmów bo należało to zrobić, na wszelki wypadek. Jako terapeuta umiem rozmawiać o śmierci, cierpieniu, bólu, rozpaczy ale nowotwór pozwolił mi doświadczyć jak to jest, gdy dotyka to ciebie. Przeżyłam, choć nie zawsze było łatwo. Sprawdziłam siebie w nowej trudnej sytuacji i wiem, że mogę na siebie liczyć i sobie ufać ale też wiem, że zawsze mogę poprosić o pomoc. Zachorowałam i wygrałam z chorobą! Czuję się silniejsza. Wiem, że jako człowiek zdobyłam bezcenne doświadczenie. A ponadto pewno będę też lepszą terapeutką dla chorych pacjentów i ich rodzin. Przemyślałam sobie też parę istotnych spraw bo miałam czas, gdyż świat się nagle trochę zatrzymał. W efekcie zmieniłam pracę tak, by mać więcej czasu dla siebie i bliskich. Na finał zafundowałam sobie piękny urlop na ciepłych wyspach w zimie, co zawsze chciałam zrobić. Obiecałam sobie nie odkładać już marzeń.

 

A co teraz myślę po 6 miesiącach od wyleczenia? 

Czekam na kolejne wyniki badań i oczywiście nie wiem, co będzie dalej z chorobą. Miewam dalej obawy ale wiem już też, jak to jest chorować onkologicznie i wierzę, że mogę to robić na własnych warunkach. Zdrowi, czy chorzy nadal możemy być sobą i żyć po swojemu. Możemy wybrać rozpacz albo nadzieję, przetrwanie, niezgodę lub akceptację i wiele jeszcze innych dróg. Ja wiem, że nawet wtedy, gdy jest beznadziejnie zawsze zostaje jeszcze trochę czasu, który możemy urządzić po swojemu. Wiem, że ja potrzebuję, lubię i chcę żyć tak jak lubię i umiem – zawsze, nawet w chorobie bo to dla mnie bardzo ważne. Ale to może tylko takie moje tam…

 

Autor: 

Aleksandra Zboina-Domowicz

psycholog, terapeuta z 26-letnim stażem.

Pierwsze zawodowe szlify zdobywałam w areszcie jako psycholog penitencjarny, co okazało sporym wyzwaniem.  Szybko odkryłam jak niewystarczająca do pracy w tym zawodzie jest sama wiedza ze studiów. Zaczęłam więc szukać potrzebnych mi kompetencji. Tak trafiłam na studia podyplomowe w zakresu socjoterapii, później na szkolenia dotyczące uzależnień, do Studium Pomocy Psychologicznej i wreszcie do szkoły Psychoterapii w Ośrodku „Intra”. Przez kolejne lata pracowałam w różnych miejscach (m. in. EnelMED, Vitamed, własna praktyka) wykorzystując i szlifując zdobytą wiedzę, choć bliski związek z więziennictwem towarzyszył mi przez wiele zawodowych lat. 

            Obecnie skupiam się na pracy psychoterapeuty, gdyż  ta profesja dostarcza mi najwięcej satysfakcji, wolności i wzruszeń. Pracuję w nurcie integracyjnym. Bliski jest mi Gestalt, terapia humanistyczna, które łączę z elementami terapii poznawczo-behawioralnej, podejściem motywującym a ostatnio odkryłam także zalety terapii strategicznej. Wierzę, że w terapii najważniejszą i najsilniejszą „siłą leczącą” jest relacja, gdyż każdej życiowej zmiany łatwiej dokonać w bezpiecznych warunkach, obok człowieka któremu się ufa.

 

Zapraszamy na do nowej placówki na Ursynowie. Lekarze specjaliści.
Terapia Stresu
ul.Braci Wagów 20 lok U3
+48 606 804 275